Hm... plastyka...
W podstawówce najlepsza...
Choć pod koniec mangowe śmietki rysowałam...
W gimku pamiętam, że zerwałam się z ostatniej, a potem miałam minus za brak zeszytu (i siebie)...
Eh, cudna babka - miała do mnie pretęsje, że namalowałam ogień bez niebieskiego - ale ona widać widziała tylko ogień na palniku gazowym...
W licku (jak to w klasie o profilu plastycznym) miałam duuużo plastyki. Zonk tylko, że co pół roku mieliśmy innego nauczyciela...
Nie koniecznie dlatego, że tak było planowane. Najlepsze jak Haftka, jak go olewaliśmy wyszedł z klasy krzycąc "pies wam mordę lizał"... Ale to był znerwisoawny człowiek - żona mu pół palca odcieła. Yyy... to mało plastyczne...
Prządka (tak, wiem - moi plastycy mieli podejrzane nazwiska, tzn. podejrzanie na jeden temat) była cudną kobitą - niby artystka - a rysunki mała przerysowawane z książek do nauki rysunku. Uwielbiała rzeczy toporne, metalowe i jednolite. Ach, ten kolarz z płyt CD i rajstop...
Ale szasem fajne rzeczy robiliśmy...
plakaty, postacie... martwe natury, martwe natury, martwe natury, martwe natury, martwe natury... Raz mieliśmy zrobić "pudełko, które robiło WOW"... Tzn. po jego otwarciu miała być taka reakcja. Najlepsze, że wymiary musiały być idealne jak podane... a nie każdy miał tyle drewna... ale co tam. W sumie to były spore pudła. Moje było obleczone białym materiałym (no, ręcznikiem) pomalowanym w czarne paski (tygrysie), a w środku były przstrzenne papierowa zęby, a dalej odbicie patrzącego (czyli lustro)...
Raz prządka kazała nam robić świeczniki... które wedug jej projektu wyglądały jak nagrobki... -_-"