Miał ponad 7 lat.
Zmarł wczoraj pomiędzy 2-3.
Wczoraj rano jeszcze było wszystko w porządku...
Miałam nadzieje, że uda mu się dożyć chociaż ranka i pójdę do weterynarza.
Myślę, że to było coś związanego z jelitami, żołądkiem, albo po prostu coś z układem pokarmowym/wydalniczym.
Mój ojciec pojechał zakopać zwłoki na działkę, ja wtedy spałam, bo całą noc zarwałam - chciałam pojechać do weterynarza zrobić sekcję zwłok, żeby wiedzieć za co rozjebać sobie łeb.
Jego stan pogorszył się późnym wieczorem - leżał w kuwecie na przemian pod domkiem.
Miał niską temperaturę, chwilowo mu się polepszyło, spał ze mną w nocy, ale jak widział gdy chwilowo że się obudziłam to około właśnie tej godziny resztami sił podszedł do mnie i się przytulił, widziałam, że jego stan się pogorszył, wstałam, wzięłam go na ręce, ale on już tracił czucie w łapkach - jeszcze lekko próbowałam masować mu brzuszek, ale on cicho pisnął i zdechł mi na kolanach...
Nawet nie zauważyłam jak z oczy poleciała mi tona łez.
Potem szukałam pudełka dla niego, jeszcze tuląc jego zwłoki - potem stwierdziłam, że jestem idiotką, odłożyłam go na bok i dalej szukałam.
Nadal nie mogę uwierzyć, że to już, teraz się stało, tak wcześnie.
'nigdy nie doceniaj to co masz - bo i to będzie ci zabrane'