To dla zainteresowanych... o sparaliżowanym chłopcu, który dostaje natchnienie, ale nie może go (że tak powiem) spełnić
"Wysłannik Boga"
Opowiem wam moi drodzy historię, która miała miejsce czterdzieści lat temu...
W małej wiosce położonej pod Warszawą, żyła szczęśliwa rodzina. W pięknym dużym domu, z wielkim sadem. Urodziło się dziecko, które odmieniło wszystkie plany na przyszłość.
Chłopiec urodził się z częściowym paraliżem. Początkowe życie było trudne, ale z każdym dniem, miesiącem, rokiem, ciężka opieka stała się codziennością. Tomuś- bo tak miał na imię, rozwijał się, jak na swój stan, poprawnie, bez komplikacji. Niestety w sercach niegdyś szczęśliwej pary narodziła się zazdrość i nienawiść. Każda rozmowa kończyła się na obwinianiu. On twierdził, że to jej wina, ona, że jego. Zazwyczaj kończyło się na milczeniu, cichych dniach, ale te złe uczucia nadal rosły. Po kilku tygodniach kłótni dochodziło do rękoczynów, lała się krew....a Tomuś, Tomuś był częstym świadkiem tych „sprzeczek”.
Ich to nie obchodziło. Przecież on nie rozumie, nie myśli. Lecz on wiedział więcej niż oni.
Na szczęście w rodzinie była jedna osoba, która tolerowała odmienność dziecka- babcia.
Kobieta, która była prawdziwym „wcieleniem dobra”. Opiekowała się chłopcem, w każdej wolnej chwili i o ile pozwalało jej na to zdrowie.
W domu stał fortepian. Zabytkowy instrument znajdował się w małym pokoiku, gdzie dziecko lubiło przebywać. Panowała tam cisza, dzięki której Tomek mógł poukładać myśli.
Chłopiec lubił spędzać czas w sadzie, gdzie woń kwitnących kwiatów cieszyła go, jak kawałek mięsa dla głodującego psa... Siedząc tak w ogrodzie chłopiec zauważył dużego ptaka ścigającego mniejszego, lecz ten mniejszy nie przeżył wyścigu. Nie zwlekając na przeszkody w locie, chciał za wszelką cenę uciec, ale jego największą barierą do wolności, było okno, w które bardzo mocno uderzył. Spadł na drewnianą skrzynię. Słychać było tylko dźwięk łamanych kości. Ptak złamał kark. Cierpiał, ale umarł. Polała się krew. Kropla za kroplą spływała po skrzynce barwiąc ją kolorem głębokiej czerwieni.
W głowie Tomka wszystkie myśli ucichły. Słyszał jedynie piękną melodię, graną na pianinie. Było to coś niezwykłego. Przyjemne i tajemnicze. Było to natchnienie, które chciał zaspokoić. Ciężkimi, nierównymi krokami podążył do domu. Pomogła mu babcia. Usiadł przed fortepianem. Próbował ruchami rąk wydobyć te wspaniałe dźwięki, akordy.... ale nie mógł. Wystukał jedynie kilka nut, trochę podobnych do tej pieśni. Brzmiała ona jakby o śmierci ptaka. Później nadziei, że wstąpi do niebios i zostanie wysłannikiem Boga. Lecz nie mógł zagrać. Nie mógł wydobyć tego. Po jego policzkach popłynęły kryształowe łzy, niczym krew zmarłej synogarlicy... Widząc to babcia zawołała matkę dziecka, a gdy ona zobaczyła płaczący owoc swojego łuna, podeszła do niego i go przytuliła. Był to pierwszy i ostatni raz, bo zbuntowany ojciec jednej zimy nie wytrzymał widoku Tomka. Sięgnął po strzelbę. Padły strzały.... Ciało pochowano w ogrodzie, w celu zatajenia prawdy. Matka miała straszny żal do męża, a babcia... babcia wyklęła go, tak jakby pozbyła się go z „łańcucha rodziny”.
Z drugiej strony cieszyła się, że niewinna dusza chłopca, będzie wolna, od niepełnosprawnego ciała, że jej ukochany wnuczek wreszcie zagra tę melodię na dworach królestwa pana. A kiedy sama umrze, porozmawia z Tomusiem, jak z normalnym zdrowym człowiekiem...
Mam chorą wyobraźnię....