Miała zaledwie 6 tygodni. Długie, szczesliwe zycie nie było jej pisane...
w wieku okolo 3 - 4 tygodni koci katar odebral jej wzrok. Wtedy po raz pierwszy usmiechnela sie do niej namiastka szczescia - ktos ja znalazl i nie przeszedl obojetnie. Trafila do lecznicy, byla kotem potencjalnie bez szans na dom, w zwiazku z czym zaczelo sie mowienie o eutanazji. Koteczka byla ogolnie zdrowa, zainteresowana otoczeniem, "widziala" uszami - wylapywala kazdy dzwiek, kiedy sie ja bralo na rece mruczala szczesliwa... Wzielam ja. Zdawaloby sie, ze los sie do niej usmiechnal...
Przez 2 dni wszystko bylo pieknie, potem zaczela sie biegunka... Kicia wrocila do lecznicy we wtorek wieczorem, w srode wieczorem czula sie swietnie... w czwartek nastapilo zalamanie... leukocyty na poziomie 1,6, poszczegolne rodzaje lekocytow - doslownie jakies resztki... Panleukopenia.
Nie mogla zostac w szpitalu w lecznicy, zrobilam zapas lekow i zabralam ja do domu. Byla w bardzo zlym stanie. polprzytomna, bardzo slaba... okolo 1 w nocy samopoczucie sie poprawilo, chciala wyjc z klatki, zaczela przelykac jedzonmko podawane przez strzykawke... Ale nie bylo jej dane wyzdrowiec... jakas godzine pozniej stracila przytomnosc.. jej oddech stal sie niespokojny, stopniowo przyspieszal, poglebial sie, po chwili na moment bezdech - i od pocztaku... tzw. oddech cheyne stokesa - agonalny...
Kicia umierala. moglo to potrwac godzine, dwie, moze piec. Nie wiem. Wsrod zapasow lekow mialam jeszcze cos, wiedzialam, ze stan kotki jest ciezi, dlatego to wzielam, chociaz mialam nadzieje, ze nie bedzie takiej koniecznsci. Konicznosc jednak zaszla. Ona umierala, wszelka nadzieja prysla... Pomoglam jej odejsc... juz i tak sie nacierpiala w swoim krociutkim zyciu, nie mialo sensu jeszcze o te pare godzin tego przedluzac...