W moim przypadku było nieco inaczej. Kotka, którą wziąłem, żyła na podwórku, ale dostała kociej grypy. Ropa lała jej się z oczu, nie mogła prawie chodzić. Z samej grypy jakoś nawet wyszła, ale gorzej z pochorobowymi powikłaniami. Miała koci katar, więc trzeba było jej ściągać wydzielinę z nosa. Ale cały czas była nadzieja. Nikt wtedy nie myślał o sterylizacji, przypadek był tak dziwny, że Towarzystwo Weterynaryjne zebrało specjalny konwent z jej powodu. Pewnego dnia uciekłą i wróciła z "brzuchem". Po tym jak wychowała dzieci, trzeba było ją uśpić, żeby się nie męczyłą. I tak naprawdę największą krzywdę wyrządził jej nie człowiek, a pies, który wystraszył ją, gdy poszedłem do mieskzania po pudło, żeby ją zanieść do weta. Przez to trzeba było czekać 3 dni, aż wyjdzie z ukrycia, a te 3 dni mogły mieć gigantyczne znaczenie dla jej życia.
Co do "zejścia na ziemię". Co ja poradze na to, ze nie widzę przypadków sadyzmu w mojej dzielnicy? Mam kłamać, że rozbebeszone koty leżą na ulicach, skoro tak nie jest? Koty może nie są tu "szczęśliwe", ale nie są też wychudzone, męczone, niektóre spotykałem przez parę lat regularnie. U mnie na podwórku była cała kocia rodzina. Dokarmialiśmy je z sąsiadami, w zimie mogły siedzieć w szopie, żeby było im ciepło, w lecie wygrzewały się na dachu. Raczej nie było im źle. Las tez mamy niedaleko, i równeiż nie widzę tam zastrzelonych kotów.