Jira, dopiero wczoraj przeczytałam na Twoim blogu że Quest nie żyje. I w pierwszej chwili nie mogłam w to uwierzyć. Przecież wygrał z chorobą, zaczął normalnie jeść, zaczął być aktywny. Trudno było przyjąć do wiadomości, że to faktycznie prawda, że odszedł.
Początkowo jak pisałaś, że zaczął jeść to pomyślałam, że to jakiś cud, bo ludzie opisywali w sieci historie swych psów, i tylko te które na tę babeszjozę zaczęto leczyć bardzo szybko, przeżywały, ale pomyślałam, ze lis to dzikie zwierzę, więc może silniejsze.
Teraz tak kojarzę, pisałaś, że on tak dużo jadł - może przez te robaki? Miał ich tak wiele. Może też przez te robaki taki był hiperaktywny, bo ruszając się w jego ciele, sprawiały ze był niespokojny?
Następna sprawa która mnie ciekawi - to była Wasza decyzja by uśpić liska, czy doradził Wam tak weterynarz? Piszesz, że miał zniszczone narządy? Czyli miał robione badania, prześwietlenia narządów? Bo chyba na oko tego wet nie stwierdził. Czy naprawdę aż tak bardzo ta babeszjoza zniszczyła mu nerki, wątrobę i inne narządy? Czy nie było cienia szansy by go uratować?
Nie chcę Cię urazić tymi pytaniami Jira.
Życie Cię czegoś nauczyło. Teraz pewnie będziesz wyczulona na obecność kleszczy u swoich zwierząt.
Ja miałam kiedyś kota, przybłędę, ale dał się oswoić i z domu nie chciał zimą wychodzić. Ale na wiosnę zjadł zatruta mysz, a ja zbagatelizowałam początkowe objawy zatrucia. Przyszedł do nas, pod mój pokój. Była 23 wieczorem. Teraz w takiej sytuacji, od razu wzięłabym go do weta/sąsiada/ i kazała zrobić płukanie żołądka. Ten młody wet dał mu tylko no spę. Całą noc kot zdychał na moich rękach, miał ślinotok, a ja nie mogłam mu pomóc. Tak sądziłam wtedy. Kiedy rano zaniosłam ledwo żywego kota pod drzwi weta, on zamiast ratować go, widząc ze jest w agonii, podać zastrzyk z adrenaliny, stał tylko patrząc z obrzydzeniem i powiedział, żebym go szybko zakopała bo gorąco jest i będzie śmierdzieć!
Weci stawiają różne diagnozy, niektórzy wcale nie chcą zwierząt ratować.
Znalazłam też kiedyś gołębia na ulicy, który nie ruszał się i pierwszy weterynarz do którego go zaniosłam, stwierdził, że to zapalenie stawów, czy coś takiego i kazał mi go zanieść do lasu i położyć pod drzewem. Dobrze, że go nie posłuchałam, bo skazałabym gołębia na śmierć. Okazało się, że miał potłuczony bok. Zaniosłam go do kolejnego weta, który miał opory przed tym by powyciągać spod skrzydeł ptaka larwy much, robił to na moje wyraźne życzenie i z niechęcią oraz obrzydzeniem. W rezultacie sama oczyściłam mu ranę w domu, powyciągałam robaki i polewałam ranę rivanolem, a po niedługim czasie, gołąbek wyzdrowiał i wrócił na wolność.
Nie wiem jaki jest ten wet do którego Ty chodziłaś z Questem, mam nadzieję, że nie nakłaniał Was byście go uśpili, jeśli była maleńka choć szansa, aby dało się go uratować.
Miałam też z 3 lata temu koteczkę, która/przez moją nieuwagę, niedopilnowanie/ przygniótł tapczan. Pojechałam z nią do zaufanych weterynarzy do miasta, zrobili jej badania, wszystko było o dziwo ok.
Nie miałam pojęcia, że u kotów może wystąpić wstrząs pourazowy.
Dopiero jak koteczka rano osłabła, nie mogła chodzić zabrałam ją do lekarza. Umarła mi na rękach tuż przed drzwiami do weterynarza.
Lekarka powiedziała, że od wystąpienia wstrząsu do śmierci kota mija ok 20 minut - tyle ile mi zajęło dojechanie do przychodni. Miałam takiego doła, było mi tak strasznie smutno, wylałam tyle łez, że posłuchałam cioci i w ten sam dzień jeszcze wzięłam ze schroniska małą koteczkę. I jej obecność miała na mnie wpływ terapeutyczny, bo nie rozmyślałam tyle o straconej kotce, musiałam zajmować się maluchem.
I tak sobie myślę, czy może i Tobie nie pomogłoby wzięcie z fermy małego liska srebrnego? Twoje myśli skupiałyby się na nim, nie na Queście. Może pomogłoby to Tobie tak jak mi pomogło wzięcie nowej koteczki?
Wiem, że wolontariusz Ekostraży z Wrocławia szuka opiekuna dla lisiczki Freedy, która uciekła z fermy. Myślę, ale to tylko moje zdanie, że obecność nowego lisa w Twoim domu zmniejszyłaby Twój ból po stracie Questa.