Zosia pleciona to przedziwna powieść, w której przenikają się dwa światy: szarej i smutnej rzeczywistości i kolorowego, niemal bajkowego obszaru marzeń, gdzie każdy cud ma szansę się ziścić Akcja powieści rozgrywa się na dwóch płaszczyznach. Pierwszą z nich stanowi smutna popegeerowska wioska, w której wszystkie elementy - tak charakterystyczne dla tego i tysiąca podobnych miejsc w całej Polsce, jak bezrobocie, bieda i szukanie zapomnienia w alkoholu - jedynej rozrywce i ucieczce od rzeczywistości - przeplatają się ze światem fantazji, w którym wystarczy wypowiedzieć magiczne zaklęcie, by spełnić najskrytsze marzenie.
Fragment:
Czasem lubię myśleć, że mam rodzeństwo. Na przykład dwie siostry, jedna jest starsza, druga młodsza. Tym średnim musi być najlepiej. Chociaż moja mama była średnią siostrą, a tylko ona zachorowała. Jej dwie siostry, moje ciocie, chodzą normalnie, są zdrowe, ale bardzo rzadko nas odwiedzają. Mieszkają za daleko, wyprowadziły się do miast, nie mają czasu. Zresztą po co byłyby nam potrzebne? Jakoś sobie radzimy, a nawet czasem jest tak wesoło, że trudno uwierzyć. Na przykład wczoraj. Mama trzymała szklankę z herbatą, z łyżeczką, z cukrem i siedziała tam, dokąd ją zawiozłam, na progu. Ja sobie chodzę po ogrodzie, zbieram kwiaty, patrzę, czy mamy wózek nie zjedzie przypadkiem ze schodków; podparłam koło cegiełką, ale nigdy nie wiadomo. Więc mama trzyma szklankę w palcach i patrzy na mnie, ja patrzę na mamę, aż tu - nie uwierzycie! - w jednej chwili szklanka wypadła z jej ręki i leci na betonowy próg. Mojej mamie bardzo często wypadają z dłoni różne przedmioty. Ale i ja, gdybym mogła coś robić tylko lewą ręką i to niewiele, na pewno bym miała kłopot. Więc szklanka leci, a ja zdążyłam tylko pomyśleć, że już po niej, a tutaj... nic! Naprawdę, upadła na próg i stoi, z łyżeczką, ani drgnie, jak gdyby nie upadła, ale ktoś ją postawił na progu i odszedł na chwilę. Aż zaniemówiłam! Podchodzę, może to jakiś cud, może niesamowita szklanka albo coś jeszcze innego, a tutaj nic takiego, szklanka jak szklanka, tyle że się nie potłukła.
Mama patrzy na mnie, jej oczy są takie wesołe i szczęśliwe, jak gdyby stało się coś wspaniałego.
Podniosłam szklankę, pomieszałam, popatrzyłam - ani jednego pęknięcia, a próg jest naprawdę twardy i chropowaty. Więc co się stało? Patrzymy na siebie z mamą i śmiejemy się, ja - aż mnie coś łaskotało w brzuchu, a mama po swojemu, mrużąc oczy i otwierając usta. I to wydarzyło się naprawdę, bez czarów, bez żadnego zaklęcia. Mama nie wypiła herbaty, popchałam wózek do kuchni, postawi łam szklankę na stole i tak sobie stała, a my co na nią spojrzymy - znowu jest nam do śmiechu. Cały dzień był wesoły. Po cichu poszłam ze słoikiem po dżemie na próg. Puściłam go i potłukł się - oczywiście - miałam tylko dużo sprzątania szkiełek. I pomyślcie, słoik był grubszy od szklanki, a jednak pękł jak skorupka. Nie mogłam o czymś innym myśleć, tylko o tej szklance. Chyba nikomu na świecie nie udałoby się coś takiego, choćby próbował milion razy. Ale kto wie? Może takich dziwnych wydarzeń jest na świecie dużo więcej?