dzisiaj właśnie wróciłam z bieszczad i musze sie wam przyznać że zawiodłam sie trochę na ludziach chodujących konie w Wołosatem. Pojechałam z 100% przekonaniem że pojade w teren na Hucule, niestety konie pod siodło były akurat na rajdzie (rozumiem, nie ten czas) zostały jedynie 3 koniki, które chodziły już 3 godzinę a czekała jeszcze 15 osobowa grupa na jazde, więc następne ok. 3 godziny jak powiedział instruktor (to już mniej rozumiem). Co do instruktora też mam zastrzezenia wyglądał jak osoba na totalnym kacu z czerwonym nosem zapuchniętymi oczami i niezbyt świerzym oddechem, ktoś taki ma prowadzić jazdę? Zostawię to bez komentarza. Potem znalazłam mały zajazd gdzie nie było instruktora, bo aktualnie był na jakiś egzaminach, ale i tak umówiłam się na samodzielny teren i tym razem to ja się skompromitowałam, konik taki spokojny na pastwisku (dosyć ciężki zimnokrwisty konik) delikatny i w ogóle, pojechałam i było fajnie. Ledwo dojechałam do strumyka i moje umiejętności dyplomatyczne sie skończyły, wróciłyśmy do stajni w szybkim tempie ja oczywiście na grzbiecie siedziałam aż wjechałam do stajni, potem nakłoniłam go jeszcze raz na wyjście ze stajni i odjechanie kawałeś i znów to samo koń w ogóle nie reagował na moje pomoce, nic, łyda dosiad. Totalna kompromitacja facet mówił ze koń sam chodzi w tereny bez problemu, ale sama niewiem co o tym myśleć czy to poprostu chęć zarobienia pieniędzy, czy ja zrobiłam coś nie tak. Zachowywała sie tak jakby nigdy nie zostawiała stajni na tak daleko sama, poprostu wyjeżdzałam za pastwisko 50 m i zaczynała wariować, zupelnie nieczuła na jakiekolwiek próby przekonania jej jednak do tego terenu. Czy to ja zrobiłam coś nie tak? jak ją trzeba było zmusiić żeby poszła